Wystraszona i lekko przerażona odważyłam się wejść do pokoju, gdzie znajdował się tajemniczy mężczyzna. Na pierwszy rzut oka wcale nie wyglądał na człowieka chorego umysłowo, ale pozory mylą. Otworzyłam drzwi, a one charakterstycznie skrzypnęły. Niech ktoś je na oliwi. Wolnym i cichym krokiem podążyłam do siedzenia naprzeciwko Williama, bałam się, że mnie usłyszy, lecz przecież będę musiała z nim porozmawiać.
W pomieszczeniu było ciemno jak w jakieś piramidzie w Egipcie. Nigdy tam nie byłam, ale podejrzewałam, że tak właśnie jest. William nawet się nie pokwapił podnieść głowy, tylko jak męczennik siedział na starym krześle z przeczepionymi nadgarstkami do ramion siedzenia.
- Wody?- spytałam stukając długopisem o kartkę, żeby wydobyć rysik.
Mężczyzna podniósł ręcę do góry pokazując mi tym, że nie będzie wstanie utrzymać kubka, bo jego nadgarstki są zawiązane. Przygryzłam swoją wargę ze zdenerwowania. Co dalej? W całej mojej karierze potrafiłam normalnie rozmawiać z pacjentami, ale z tym brakowało mi śliny w ustach.
- Nazywasz się William Rouzer, tak?
- Rauzer. William Jefrey Rauzer- powiedział podnosząc do góry głowę
Zabrakło mi tlenu ze strachu. Nigdy nie byłam tak zdenerwowana rozmawianiem z pacjentem. Miał dwu tygodniowy zarost i piękne karmelowe oczy. Jego włosy były niedbale ułożone, ale to dodawało mu tylko atrakcyjności. Hony zapisała na kartce jego pełne imię i zaczęła pytać dalej:
- Kiedy się pan urodził?
- Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty drugi- uśmiechnął się tak, że było widać jego dołeczki w policzkach. Od samego patrzenia zaczęła mnie boleć szczęka- Szpital też mam podać?- spytał sarkastycznie.
- Dobrze by było.- powiedziałam poważnie
- Frech Zone, dwanaście.
Zapisałam to w dokumentach. Wcale nie wyglądał na chorego człowieka, potrzebującego pomocy psychiatry, wręcz przeciwnie. Jednak w jego wzroku było coś dziwnego. Sposób w jaki na mnie patrzył przyprawiał mnie o dreszcze.
- Wie pan, dlaczego się pan tutaj znalazł?
- Zabiłem trzy kobiety i powiesiłem je w lesie.
Wessałam powietrze przez usta. Przeraziłam się. Miałam tylko cichą nadzieje, że ktoś mnie obserwuje i w razie potrzeby odciągnie mnie od niebezpieczeństwa.
- Uwierzyłaś w to?- spytał i przekręcił głową- Jesteście bardzo ufni. Wy, psychiatrzy- syknął- Gdybym powiedział, że nic nie zrobiłem nie uwierzyłabyś.
Miał racje. Dobrych rzeczy nikt nie pamięta, ale te złe zapamiętają do końca życia i będą cię wytykać palcami.
Zadzwonił dzwonek, który informował o końcu sesji. Dlaczego tak szybko się skończyła? Niczego pożytecznego się nie dowiedziałam, tylko tyle, że się go bardzo boję. Wzięłam swoje rzeczy i bez słowa wyszłam.
- Dlaczego tak szybko?- spytałam widząc swojego współpracownika, Michael'a.
- Odwożą go do szpitala psychiatrycznego- odparł opierając się o blat kuchenny i biorąc łyk kawy.
- Do jakiego?
- Farenhauzel
To niedaleko Falls. Złapałam się za głowę i wyciągnęłam z lodówki sałatkę, którą przygotowałam rano. Wzięłam z szafki plastkowy, biały widelec i zanurzyłam do w potrawie.
- Co jest grane?- spytał Michael- Chodzi o tego nowego?
- Sama nie wiem...- powiedziałam bawiąc się widelcem w daniu- To wszystko jest takie dziwne.
- Wszyscy są tutaj dziwni- stwierdził i odszedł zostawiając mnie samą w kuchni.
Wiedziałam o tym. Wszyscy są tutaj nienormalni, ale nie aż tak. William jest taki staromodny.
***
- Narazie- powiedziałam wychodząc z budynku. Weszłam do swojego firmowego auta i postanowiłam pojechać do sklepu. W lodówce było pusto, a przecież trzeba jeść. Chyba, że chcę się zostać anorektyczką. Wtedy nie robi się nic.
Kupiłam najpotrzebniejsze rzeczy i zapakowałam to wszystko do bagażnika. Dziwne, zakupy powodują u mnie miłą ulgę i odskocznie od rzeczywistości oraz od myślenia nad temat Williama.
Wsiadłam do auta i powoli chciałam wyjechać z bocznej uliczki, gdy ktoś na mnie wjechał samochodem.
Przrażona wysiadłam z niego i zobaczyłam wgniecenie po boku. No pięknie!
- Ej! Prowadzić nie umiesz?!- krzyknęłam zdenerwowana pokazując kierowcy wgniecenie.
Z samochodu wyszedł wysoki brunet o niebieskich oczach i lekkim zaroście. Jego włosy przybrały postać artystycznego nieładu. Na sobie miał czarną marynarkę od garnituru i granatową koszulę. Czyżbym trafiła na ważniaka? Chociaż nie ma co porównywać, ja również jestem uroczyście ubrana. Przygarniał kocioł garnkowi, co nie Hony?
- Gdy wyjeżdża się z uliczki, to najpierw się zatrzymuje. - stwierdził zamykając drzwi od swojego czarnego BMW E60.
Zżerała mnie zazdrość, ale nie dawałam tego po sobie poznać.
- Jeźdźi się wolniej!- krzyknęłam- Jeśli ktoś nie umie dostosować się do zasad, to nie powinien jeździć. Tak, o tobie mówie.
Mężczyzna przekręcił głową z niedowierzaniem i uśmiechnął się.
- Gdybyś zatrzymała się przed skręceniem do niczego, by nie doszło.
- Gdybyś nie jechał szybko też, by do niczego nie doszło. Co ja z tym teraz zrobie?!- spytałam pokazując otwartą ręką na szkodę wyrządzoną stuczką.
- Naprawić?- spytał sarkastycznie. Naprawdę miałam ochotę go uderzyć. Mężczyzna rzucił w moją stronę jakąś karteczkę, a ja nieudolnie ją złapałam. Był to czek. Co za palant.
- Nie potrzebuje twoich pieniędzy!- powiedziałam donośnie rzucając kartką w jego kierunek.- Idiota!- krzyknęła wchodząc do swojego samochodu. Powiedziałam jeszcze pod nosem parę przykrych słow w jego stronę i odjechałam.
Jak można być takim człowiekien?! Chciał tym pokazać jaki jest bogaty, bo trzyma w portfelu zapas czeków?! Podniósł mi ciśnienie do cna. Dobrze, że nie muszę widzieć jego codziennie, bo chyba bym zwariowała. Nie dość, że jeszcze pacjenci z różnymi chorobami, to jeszcze on. On. On!
Czasami chciałabym tak zniknąć na dzień lub dwa. Wyrwać się z tej ponurej rzeczywistości. Warto jest mieć kolorowe marzenia.
___________________________________
Następny rozdział: 5 komentarzy
czwartek, 13 marca 2014
niedziela, 23 lutego 2014
Rozdział 1
Przetarłam swoją mokrą ręką, szybę znajdującą się naprzeciwko mnie. Przeciętna brunetka, owinięta ręcznikiem, która pomaga ludziom. Ludziom psychicznym. Myślałam tak, ale nie chciałam się do tego przyznać. Kochałam tych ludzi. Widziała w nich ziarneko normalności. Czasami zazdrościłam takim ludziom. Wyróżniają się. Mają swoje życie, ubzdurane na wymyślonej, czarnej chmurze. Ale jednak inne .
Weszłam do swojej prywatnej garderoby i założyłam ołówkową spódniczkę i białą koszule. Jest to mój uniform do pracy. Jednak nie zawsze go noszę. Nigdy nie miałam przez to problemów, w końcu moim szefem był mój przyjaciel. Do dopełnienia stroju założyłam krucze, wysokie szpilki i przejrzałam się w lustrze, które mieściło się na całej ścianie. Będąc psychiatrą pensja jest duża, więc i ściana jest duża oraz lustro też. Jestem bogatą kobietą, tak. Ale dlaczego nie czuje tego ciepła w środku? Wiadomo. Miłości nie da się kupić, a już na pewno nie uczucia od rodziny. Zmarli. Jak wszyscy, tylko, że za szybko. Jedyną moją miłością , była moja własna praca.
Wyszłam z domu zamykając drzwi na cztery spusty. Dla pewności. Odpaliłam swoje piękne, czarne auto i pojechałam do psychiatryka na biednej i strasznej dzielnicy Londynu,Falls. Nawet jeśli jest lato lub wiosna, drzewa są tam bez pięknych, zielonych liści. Trawa w tym miejscu jest pozbawiona koloru, a o istnieniu kwiatów tamtejsi ludzie nie wiedzą. Smutne. Zaparkowałam na prakingu i wolnymi krokami podążyłam do wejścia. Weszła na korytarz i poczuła zapach stęchlizny oraz sztucznych kwiatków, które były tak stare, że można było je wyczuć na kilomter. Parapety miały na sobie przynajmniej trzy warstwy kurzu, a telewizor w salonie odtwarzał tylko jeden program. A dokładnie program dokumentalno-historyczny. Biedni ludzie, dlaczego puszczać im coś co było, skoro już to nie wróci? Mogę być pewna, że pacjenci tego szpitala znają tę historie na pamięć.
- Jest już pani- odezwała się kobieta w białym uniformie. Pielęgniarka.
Przytaknęłam głową i weszłam do sali numer trzydzieści cztery, tam gdzie znajdowała się starsza pani Hawer. Staruszka siedziała na wózku inwalidzkim i przyglądała się krajobrazowi za oknem. Niestety, nie było tam nic ciekawego oprócz opustoszałej polany i zachmurzonego nieba.
Proszę pani...- odezwałam się pukając w dębowe drzwi, pomalowane na biały kolor. Jakże nieudolnie.
- Honey- powiedziała starsza pani radośnie. Mówiła na mnie Honey, nie dlatego, że jej się myliło, tylko dlatego, że Hony kojarzyła jej się ze słodkością, w tym przypadku z miodem.
- Mam coś dla pani.
Zaczęłam szperać w swojej torebce z Prady. Wyciągnęłam z niej coś, owiniete niebieską reklamówką z pierwszego lepszego sklepu spożywczego. Podałam to pani Hawer, a ona trzęsącymi się i zmarszczonymi rękami wzięła to. Odwinęła prezent i zobaczyła pięknego, fioletowego krokusa w żółtej doniczce. Pani Hawer złapała się za swoje serce i szczerze uśmiechnęła się do swojego psychiatry, w tym przypadku, mnie.
- Dziękuje Ci, Słońce.- powiedziała prawie płacząc. To przecież zwykły kwiatek, ale dla tej pani jak i dla każdego w tym chorym budynku to jest coś. Ten kwiat jest prawdziwy, a nie sztuczny jak wszystkie te na podłodze lub w innych miejscach. Słabo uśmiechnęłam się i wzięłam doniczkę z kwiatuszkiem z rąk staruszki. Zabrałam z zimnego parapetu sztuczne stokrotki w brzydkiej, dużej, brązowej doniczce i na jej miejsce położyłam krokusa.
- Czy czuje się pani lepiej?- spytałam wracając na swoje miejsce
- Jak ty tu jesteś
Uśmiechnęłam się leciutko, tak, że było to minimalnie zauważalne. Złapałam panią Hawer za rękę i spojrzała w jej pozbawione blasku oczy.
- Będzie lepiej. Obiecuje.
- Wierze Ci, Honey.
Po chwili ciszy w mojej torebce zabrzęczał telefon. Nie chętnie wyciągnęłam go i odebrałam.
- Nie mogę tera...
- To nie jest sprawa na telefon. Przyjedź jak najszybciej- przerwał mi szef ( przyjaciel)
Zaraz po tym rozłączył się. W stanie konsternacji trzymałam telefon przy uchu, chociaż nikogo nie było na linii.
- Coś się stało?- spytała pani Hawer schylając się w moją stronę. Siedziałam tam, jakbym była zamrożona w lodzie.
- Nic takiego czym powinna się pani martwić.- odparłam ciepło chowając telefon.- Niestety, muszę iść.- powiedziałam wstając z krzesła- Ale za niedługo przyjdę- dopowiedziałam szybko jakby liczyło się od tego życie na Ziemi.
- Do zobaczenia- cicho jękła staruszka łapiąc się za głowę.
Żal było mi pani Hawer. Sama, bym nie chciała się znaleźć w takim miejscu. Czuje tutaj dziwną atmosferę i niechęć gdy tu jestem godzinę, a co dopiero tutaj mieszkać na stałe.
***
- O co chodzi?- spytałam siadając na krześle wyposażonym w czarną skórę.
Brad podrapał się po brodzie nie wiedząc jak powiedzieć lub wytłumaczyć.
- Hony, nie wiem czy będziesz chciała się tego podjąć.
- Czego?
- Mamy nowego pacjenta.
- I co w tym dziwnego? Prawie co tydzień jest jakiś nowy.
- Nie rozumiesz- stwierdził Brad siadając na swoim krześle.
- To mi wytłumacz.
Przybliżył się do mnie jakby była to jakaś straszna tajemnica. A może jest?
- Już kiedyś ktoś się tego podjął. Mężczyzny nie mogą znaleźć do tej pory- szepnął przy końcówcę.
Trzeba być szczerym. Narobił trochę mi strachu, ale się tak łatwo nie poddaje. Wychyliłam się i spojrzałam na szybę za ramieniem Brada. Wstałam i pomaszerowałam w jego stronę. Po drugiej stronie zauważyłam mężczyznę z przyczepionymi rękami do brązowego krzesła. Nie widziałam jego twarzy, bo mężczyzna miał ją pochyloną i było widać tylko proste, krótkie czarne włosy. Wzięłam trzęsącym gardłem głęboki oddech i spojrzałam na Brada.
- Podejmiesz się tego?- spytał krzyżując swoje ręcę i opierając się o swoje czarne biurko wykonane z drewna
- Tak- powiedziałam pewna siebie. Wiedziałam, że dam radę i, że nikt mnie nie powstrzyma.
Brad uśmiechnął się lekko i przytaknął głową. Postanowił wyjść, lecz zanim to nastąpiło zatrzymałam go pytaniem:
- Jak się nazywa?
- William. William Rauzer.
Weszłam do swojej prywatnej garderoby i założyłam ołówkową spódniczkę i białą koszule. Jest to mój uniform do pracy. Jednak nie zawsze go noszę. Nigdy nie miałam przez to problemów, w końcu moim szefem był mój przyjaciel. Do dopełnienia stroju założyłam krucze, wysokie szpilki i przejrzałam się w lustrze, które mieściło się na całej ścianie. Będąc psychiatrą pensja jest duża, więc i ściana jest duża oraz lustro też. Jestem bogatą kobietą, tak. Ale dlaczego nie czuje tego ciepła w środku? Wiadomo. Miłości nie da się kupić, a już na pewno nie uczucia od rodziny. Zmarli. Jak wszyscy, tylko, że za szybko. Jedyną moją miłością , była moja własna praca.
Wyszłam z domu zamykając drzwi na cztery spusty. Dla pewności. Odpaliłam swoje piękne, czarne auto i pojechałam do psychiatryka na biednej i strasznej dzielnicy Londynu,Falls. Nawet jeśli jest lato lub wiosna, drzewa są tam bez pięknych, zielonych liści. Trawa w tym miejscu jest pozbawiona koloru, a o istnieniu kwiatów tamtejsi ludzie nie wiedzą. Smutne. Zaparkowałam na prakingu i wolnymi krokami podążyłam do wejścia. Weszła na korytarz i poczuła zapach stęchlizny oraz sztucznych kwiatków, które były tak stare, że można było je wyczuć na kilomter. Parapety miały na sobie przynajmniej trzy warstwy kurzu, a telewizor w salonie odtwarzał tylko jeden program. A dokładnie program dokumentalno-historyczny. Biedni ludzie, dlaczego puszczać im coś co było, skoro już to nie wróci? Mogę być pewna, że pacjenci tego szpitala znają tę historie na pamięć.
- Jest już pani- odezwała się kobieta w białym uniformie. Pielęgniarka.
Przytaknęłam głową i weszłam do sali numer trzydzieści cztery, tam gdzie znajdowała się starsza pani Hawer. Staruszka siedziała na wózku inwalidzkim i przyglądała się krajobrazowi za oknem. Niestety, nie było tam nic ciekawego oprócz opustoszałej polany i zachmurzonego nieba.
Proszę pani...- odezwałam się pukając w dębowe drzwi, pomalowane na biały kolor. Jakże nieudolnie.
- Honey- powiedziała starsza pani radośnie. Mówiła na mnie Honey, nie dlatego, że jej się myliło, tylko dlatego, że Hony kojarzyła jej się ze słodkością, w tym przypadku z miodem.
- Mam coś dla pani.
Zaczęłam szperać w swojej torebce z Prady. Wyciągnęłam z niej coś, owiniete niebieską reklamówką z pierwszego lepszego sklepu spożywczego. Podałam to pani Hawer, a ona trzęsącymi się i zmarszczonymi rękami wzięła to. Odwinęła prezent i zobaczyła pięknego, fioletowego krokusa w żółtej doniczce. Pani Hawer złapała się za swoje serce i szczerze uśmiechnęła się do swojego psychiatry, w tym przypadku, mnie.
- Dziękuje Ci, Słońce.- powiedziała prawie płacząc. To przecież zwykły kwiatek, ale dla tej pani jak i dla każdego w tym chorym budynku to jest coś. Ten kwiat jest prawdziwy, a nie sztuczny jak wszystkie te na podłodze lub w innych miejscach. Słabo uśmiechnęłam się i wzięłam doniczkę z kwiatuszkiem z rąk staruszki. Zabrałam z zimnego parapetu sztuczne stokrotki w brzydkiej, dużej, brązowej doniczce i na jej miejsce położyłam krokusa.
- Czy czuje się pani lepiej?- spytałam wracając na swoje miejsce
- Jak ty tu jesteś
Uśmiechnęłam się leciutko, tak, że było to minimalnie zauważalne. Złapałam panią Hawer za rękę i spojrzała w jej pozbawione blasku oczy.
- Będzie lepiej. Obiecuje.
- Wierze Ci, Honey.
Po chwili ciszy w mojej torebce zabrzęczał telefon. Nie chętnie wyciągnęłam go i odebrałam.
- Nie mogę tera...
- To nie jest sprawa na telefon. Przyjedź jak najszybciej- przerwał mi szef ( przyjaciel)
Zaraz po tym rozłączył się. W stanie konsternacji trzymałam telefon przy uchu, chociaż nikogo nie było na linii.
- Coś się stało?- spytała pani Hawer schylając się w moją stronę. Siedziałam tam, jakbym była zamrożona w lodzie.
- Nic takiego czym powinna się pani martwić.- odparłam ciepło chowając telefon.- Niestety, muszę iść.- powiedziałam wstając z krzesła- Ale za niedługo przyjdę- dopowiedziałam szybko jakby liczyło się od tego życie na Ziemi.
- Do zobaczenia- cicho jękła staruszka łapiąc się za głowę.
Żal było mi pani Hawer. Sama, bym nie chciała się znaleźć w takim miejscu. Czuje tutaj dziwną atmosferę i niechęć gdy tu jestem godzinę, a co dopiero tutaj mieszkać na stałe.
***
- O co chodzi?- spytałam siadając na krześle wyposażonym w czarną skórę.
Brad podrapał się po brodzie nie wiedząc jak powiedzieć lub wytłumaczyć.
- Hony, nie wiem czy będziesz chciała się tego podjąć.
- Czego?
- Mamy nowego pacjenta.
- I co w tym dziwnego? Prawie co tydzień jest jakiś nowy.
- Nie rozumiesz- stwierdził Brad siadając na swoim krześle.
- To mi wytłumacz.
Przybliżył się do mnie jakby była to jakaś straszna tajemnica. A może jest?
- Już kiedyś ktoś się tego podjął. Mężczyzny nie mogą znaleźć do tej pory- szepnął przy końcówcę.
Trzeba być szczerym. Narobił trochę mi strachu, ale się tak łatwo nie poddaje. Wychyliłam się i spojrzałam na szybę za ramieniem Brada. Wstałam i pomaszerowałam w jego stronę. Po drugiej stronie zauważyłam mężczyznę z przyczepionymi rękami do brązowego krzesła. Nie widziałam jego twarzy, bo mężczyzna miał ją pochyloną i było widać tylko proste, krótkie czarne włosy. Wzięłam trzęsącym gardłem głęboki oddech i spojrzałam na Brada.
- Podejmiesz się tego?- spytał krzyżując swoje ręcę i opierając się o swoje czarne biurko wykonane z drewna
- Tak- powiedziałam pewna siebie. Wiedziałam, że dam radę i, że nikt mnie nie powstrzyma.
Brad uśmiechnął się lekko i przytaknął głową. Postanowił wyjść, lecz zanim to nastąpiło zatrzymałam go pytaniem:
- Jak się nazywa?
- William. William Rauzer.
Subskrybuj:
Posty (Atom)